czwartek, 21 września 2017

O tym jak dziesięć lat temu, w tajemnicy przed światem, brałam ślub z sobowtórem Janusza Korwina-Mikke


Dziś mija 10 lat odkąd mój mąż został moim mężem. :-) To był nasz pierwszy ślub (cywilny), bo drugi (kościelny) był trzy lata później. 

Pamiętam ten dzień jak dziś, bo nie miał nic wspólnego z bajkowymi ślubami, w których każdy szczegół musi być dopracowany aż do mdłości. Pamiętam moją garsonkę, kupioną na wyprzedaży w Reseved i garnitur P., który rodzice kupili mu na bierzmowanie. I tę muszkę, w której wyglądał jak Janusz Korwin-Mikke. :P 

Żeby dojść do sali ślubów musieliśmy się przebić przez tłumy ludzi czekających w USC po odbiór paszportu. Sesję zdjęciową robiła nam znajoma w pobliskim parku. O ślubie wiedzieli tylko nasi rodzice i rodzeństwo. Całej reszcie powiedzieliśmy, kiedy już mieliśmy akt ślubu w ręku - myśleli, że to podróba. ;-) Przyjęcie ślubne przygotowywaliśmy sami (gotowałam oczywiście ja), a kilka dni później mój mąż pojechał w podróż poślubną ze swoim tatą w góry - beze mnie. :P

Taki to był nietypowy ślub, na przekór wszystkim konwenansom - dokładnie taki, jaki jest nasz związek: inny i wyjątkowy.

Dwa miesiące po ślubie podbijaliśmy już wspólnie Amerykę Północną i zaczynaliśmy naszą wspólną przygodę, która trwa do dziś.

Jaka jest moja recepta na udany związek?

Po prostu się ze sobą zaprzyjaźnić, bo przyjacielowi da się więcej wybaczyć. Bo przyjaciela akceptujemy takim, jaki jest i nie usiłujemy go za wszelką cenę zmienić. Z przyjacielem jesteśmy, bo lubimy jego towarzystwo. Bo się z nim nie nudzimy. Bo mamy wspólne pasje.  Bo nigdy nam nie brakuje tematów do rozmowy. A jak nasz przyjaciel nas zawiedzie, to mu to po prostu mówimy - szczerze, ale tak żeby go nie ranić. Następnie do przyjaźni dodajemy duuuużo namiętności, masę czułości i co jakiś czas flirciarskie spojrzenia, po których miękną nogi i już. Nic więcej nie trzeba. ;-)


Z jednej strony to aż 10 lat, a z drugiej tylko tyle, bo ten czas tak cholernie szybko płynie… Chociaż z drugiej strony czasem zastanawiam się  jak ja to zrobiłam, że wytrzymałam z tym Oszołomem tak długo? :P No i właściwie dlaczego właśnie On?

Jakiś czas temu byłam sama w Polsce i miałam okazję brać udział w pewnej imprezie. Po powrocie do Szwajcarii, jak przystało na lojalną żonę, opowiedziałam P. o takim jednym co mnie zarywał… P. spojrzał na mnie spode łba i w pierwszym momencie niby serio powiedział: “Chyba przestanę Cię samą gdziekolwiek puszczać”, a potem dodał: “Ale w sumie patrząc na to Twoje zdjęcie, które przesłałaś mi przed imprezą, to dziwię się, że tylko jeden Cię podrywał” :D 

I za to właśnie go kocham! Za to, że nie robi mi dzikich scen zazdrości, że mi ufa, i że  nie każe mi rezygnować z własnego ja na rzecz jakiejś chorej wizji związku. Dzięki temu wiem, że naprawdę mnie kocha.

Czy mój P. jest idealny? Hm... jak by to ująć… Jest idealny w swojej nieidealności :D


czwartek, 20 lipca 2017

Sałata lodowa z tuńczykiem i dodatkami


Składniki na sałatkę:

  • około 200-250g sałaty lodowej
  • około 200g (mniej więcej 15 sztuk) pomidorków typu cherry, ale mogą być też duże pokrojone w kostkę.
  • puszka tuńczyka w sosie własnym
  • około 100g żółtego sera typu Emmentaler (najlepiej, oczywiście, żeby był oryginalny szwajcarski)
  • 2-3 łyżki mieszanki pestek (ja użyłam słonecznika, dyni oraz pinii)
  • ćwierć lub pół dużej (w zależności od upodobań) czerwonej cebuli


Dressing:

  • 1 łyżka jogurtu greckiego
  • 1 łyżka majonezu
  • 2 łyżki octu winnego białego
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • mały ząbek czosnku wyciśnięty przez praskę
  • płaska łyżeczka suszonego oregano
  • sól i pieprz do smaku

Przygotowanie:

Przygotować dressing łącząc wszystkie składniki w miseczce, odstawić na kilka minut do lodówki. Do miski wsypać umytą, osuszoną i pokrojoną/rozerwaną na mniejsze kawałki sałatę. Pomidorki przekroić na połówki (w małych pomidorkach szypułki można zostawić). Odsączyć tuńczyka i rozdzielić widelcem na drobniejsze kawałki. Pokroić w kosteczkę ser, a cebulę w półplasterki. Wszystkie przygotowane składniki oraz pestki dodać do sałaty. Polać dressingiem, wymieszać i gotowe.

Wskazówki:

Do sałatki można dodać również jajko ugotowane na twardo i pokrojone w ćwiartki. Wtedy będzie jeszcze bardziej pożywna. Do podania polecam białe wino i świeżą pszenną bagietkę. Ja wybrałam, widoczną na zdjęciu, zdrowszą wersję i też było smaczne.


piątek, 14 lipca 2017

Ta jedna chwila


Czy jest jakiś limit szczęścia? Czy każdy ma swój przydział spokojnych i radosnych dni? Czy bilans zawsze musi wyjść na zero? 

Żyjesz sobie i jest Ci dobrze? Nieee, nie myśl sobie, że tak już będzie zawsze. Miałaś dwa tygodnie spokoju, teraz czas powycierać smarki. 

Udały Ci się kilkudniowe wakacje? O Ty szalona... teraz musisz odpracować. Wyrok? Dziesięć dni choroby bostońskiej! 

Dałaś radę nadrobić domowe zaległości? No chyba żartujesz... Zaraz będą następne. Mąż idzie do szpitala. 

Cieszysz się, że w końcu zaczęłaś wysypiać się w nocy? No to już się obudź z tego pięknego snu. Kolejne zapalenie krtani... czas... start! Twój syn się budzi i nie może złapać tchu, ale to nic - lekarze przecież mówią, że to nie takie groźne na jakie wygląda. 

Papa Ci się śmieje, bo kupiliście nowy samochód? No to lepiej zjedz cytrynę, albo posprzątaj rzygi, bo przecież pierwsza przejażdżka musi być ochrzczona!

Czasem mi się wydaje, że za każdy uśmiech trzeba zapłacić  łzami, a za każdą radość smutkiem. Ten, kto ma szczęście w kartach, ma "przesrane" w miłości. Ten, który potrafi robić pieniądze ma kiepskie zdrowie. A ten, kto ma "wszystko" jest skurwysynem i nikt go nie lubi. Tak zwana równowaga w przyrodzie. Za każde życie jedna śmierć.

Jak za długo jest dobrze, to musisz się spodziewać, że to pewnie cisza przed burzą... Jeszcze nie wiadomo z której strony uderzy, ale raczej nie przejdzie bokiem.

Bywam naprawdę zmęczona tą huśtawką i tą ciągłą walką. W dodatku giry z dupy bym powyrywała tym moim trzem malkontentom, dla których szklanka zawsze jest do połowy pusta. I mam czasem ochotę przyszyć im do buzi jakąś łatkę z uśmiechem, bo mojego już za czterech przestaje wystarczać. No ale z drugiej strony... Co ja bym bez nich zrobiła?

Dlatego codziennie dziękuję. Dziękuję za to, że to tylko katar. Że to tylko wyrostek. Że płaczą i marudzą, bo to znaczy, że są zdrowi i silni. Że żyją. Dziękuję za tęsknotę, bo ona zbliża. Dziękuję za kryzysy, bo one budują. Dziękuję za przeciwności, bo sprawiają, że staję się mądrzejsza. Dziękuję za to, że kocha, choć nierzadko okazuje to w bardzo gburowaty sposób. I dziękuję za siłę, której nauczyli mnie rodzice, a trochę też życie samo w sobie.

Staram się codziennie łapać chwile, które dają mi szczęście. Jedna taka chwila wystarczy, żebym mogła uznać dzień za udany. Kawa wypita w spokoju zanim jeszcze obudzą się dzieci. Piosenka zasłyszana w radiu, która porywa mnie do tańca. Każde "kocham cię, mamusiu" - nawet jeśli pół godziny wcześniej było poprzedzone burkniętym pod nosem "głupia mama". Zapach deszczu po całym dniu upału. Długa rozmowa, z kimś dawno nie widzianym. Ten pierwszy łyk zimnego piwa po męczącym, gorącym dniu. Impreza z ludźmi, przy których nic nie muszę udawać. Piękny kolor nieba widziany z balkonu. Przyjemny wiatr dający orzeźwienie. Radość tego, któremu pomogę. Uśmiech tego, któremu sprawię przyjemność. Prośba o dokładkę ugotowanego przeze mnie obiadu. Każdy sukces bliskich mi osób. Każda dobra wiadomość. Miłe słowo. Czuły gest. Dotyk. Chwila ciszy po całym dniu z dzieciakami. I to uczucie błogości za każdym razem, kiedy mnie któryś z tych moich trzech malkontentów przytuli. Bezcenne.

I jak tak sobie policzę te wszystkie piękne chwile, które pojawiły się w całym moim życiu, to może jednak bilans nie jest wcale na zero, a jednak trochę na plus... 


Ciesz się w życiu drobiazgami, bo któregoś dnia możesz spojrzeć za siebie i zobaczyć, że były to rzeczy wielkie.
Robert Brault




piątek, 7 lipca 2017

Ja, matka wariatka.


Zostać mamą to naprawdę wielkie szczęście. To coś, czego nie da się porównać z niczym innym. Wspaniałe przeżycie. Powód do dumy, wzruszenia, początek nowej przygody. Jednak obojętnie jak pozytywne by to wydarzenie wywoływało w nas emocje, jedno jest pewne. Ten dzień, w którym rodzi się nasze dziecko. Ba! Dzień, w którym zobaczymy dwie kreski na teście ciążowym, bardzo nas zmienia. Na zawsze.

Od tej chwili w naszym mózgu zaczynają dziać się tajemnicze i, nieraz niewytłumaczalne dla nas, rzeczy. Od tej pory przestawia się nasza hierarchia wartości i stajemy się, w pewnym sensie, niewolnicami naszych dzieci. I choć byśmy nie wiadomo jak się starały, nawet na chwilę, z tej niewoli wyrwać, to ona w końcu i tak nas dopadnie - czy tego chcemy czy nie. Obojętnie czy nasza latorośl ma pięć miesięcy, pięć lat, czy dwadzieścia pięć lat.

Mam takie wrażenie, że matki, to najbardziej skomplikowane i nieracjonalne umysły, które, wobec swoich dzieci działają wyłącznie opierając się na intuicji i emocjach. To kobiety, które w oczach innych mogą jawić się niekiedy jako rozhisteryzowane i przewrażliwione krejzolki. Jak byłam nastolatką to tak właśnie po cichu myślałam o swojej mamie. A ona powtarzała to znienawidzone przez ze mnie: "Jak będziesz miała własne dzieci, to zobaczysz!". No i zobaczyłam...

A teraz ciągle walczą we mnie dwie osoby: matka wariatka i matka pozornie wyluzowana.

Ta pierwsza co pięć minut idzie do swojego noworodka i sprawdza czy oddycha. Ta druga mówi: "Ciesz się, że śpi i napij się kawy".

Ta pierwsza się martwi, że młody jest niespokojny, wierci się przez sen. Na pewno będzie chory! Ta druga mówi: "Jak będzie chory, wtedy będziesz się martwić. Na razie ciesz się, że śpi i napij się wina."

Ta pierwsza niepokoi się, że odkąd położyła dziecko spać, ono nie zmieniło w ogóle pozycji. "Może coś jest nie tak? Idę sprawdzić." Poszła. Dziecko oczywiście się obudziło, bo drzwi zaskrzypiały. Ta druga wkurzona: "I po co Ci to było, głupia? A mogłaś się zrelaksować, napić się wina...".

Ta druga nie reaguje jak dzieci płaczem i krzykiem próbują coś wymusić. Postanawia być twarda i po prostu "wyłączyć się". Ta pierwsza dochodzi do wniosku, że to jest nie do wytrzymania. "Dam Ci wszystko, co tylko chcesz, ale przestań już jęczeć!"

Ta pierwsza płacze jak zostawia dziecko pierwszy raz w przedszkolu. Martwi się, że jej maluszek będzie cały dzień rozpaczać i tęsknić za swoją mamusią. Ta druga myśli: "Nareszcie trochę wolności i spokoju!"

Tej pierwszej jest przykro, że dziecko nie chce wyjść z przedszkola, bo dobrze się bawi. Miała nadzieję, że od razu jak ją zobaczy, padnie jej w objęcia. Ta druga myśli: "Hm, mogłam przyjść później. Zdążyłabym napić się jeszcze kawy."

Ta pierwsza się przejmuje, bo młody od rana jakiś taki marudny. Na pewno będzie chory! Ta druga myśli: "On zawsze jest marudny. To jeszcze o niczym nie świadczy. Wyluzuj i napij się wina - póki jeszcze zdrowy."

Ta pierwsza panikuje, że dziecko ma wysoką gorączkę i jest jakieś takie "dziwne" - cokolwiek to znaczy. Ta druga myśli: "Nie pierwszy raz i nie ostatni. Minie."

Ta pierwsza się powstrzymuje, bo pod żadnym pozorem nie wolno krzyczeć na dzieci. Ta druga bierze głębi oddech i wyrzuca z siebie: "Uspokójcie się bo zwariujęęęę!!!" i od razu czuje się lepiej.

Ta druga się cieszy, bo planują z mężem wakacje tylko we dwoje. Całe pięć dni bez dzieci. Bosko! Ta pierwsza się zastanawia: "Czy pięć dni to nie za długo? Czy one aby na pewno poradzą sobie bez mamusi?"

Ta druga myśli: "Boże, jestem kompletną wariatką!". Na co ta pierwsza odpowiada: "Ale ja to wszystko z miłości..."



piątek, 23 czerwca 2017

Podzielę się z Wami moją miłością, chcecie?


„Łatwiej mieć zasady, kiedy się jest najedzonym”.
Mark Twain

Zupełnie nie pamiętam kiedy ugotowałam swoje pierwsze danie. Ale wiem, że grzebanie w kuchni fascynowało mnie już jak byłam małą dziewczynką. Obserwowałam z wielkim zaciekawieniem jak moja prababcia lepiła pierogi, jak babcia smażyła kotlety schabowe i jak mój tata przyrządzał strogonowa. Zawsze lubiłam też jeść. Jak się urodziłam ważyłam prawie pięć kilo i nigdy nie byłam niejadkiem. Wręcz przeciwnie. Zdarzało się, że zjadałam resztki po mojej kuzynce, która lubiła grymasić. Przez pewien czas mój brat mówił do mnie "Grubasku", choć do grubaska trochę mi brakowało. Byłam po prostu... mięciutka. Na szczęście, w wieku chyba trzech lat zaczęłam smukleć i tak, nie licząc kilku grubszych epizodów, została mi smukłość do dziś.

Została mi też miłość do jedzenia i do gotowania. Uwielbiam tworzyć w kuchni, próbować nowe przepisy i smakować dań z różnych rejonów świata. Uwielbiam podróże kulinarne, włóczenie się po knajpkach i odwiedzanie targów ze świeżymi, regionalnymi produktami. Podoba mi się typ włoskiej rodziny, która siada przy wspólnej biesiadzie, snuje rozważania o życiu i śmierci i śmieje się przy tym do rozpuku. Zawsze marzył mi się dom z profesjonalnie wyposażoną kuchnią, w której będą leżeć świeże pomidory i rosnąć aromatyczne zioła. W którym będzie pachnieć pyszną kawą, a w niedzielę świeżym ciastem. Miałam zapraszać swoją rodzinę na weekendowe obiady i rozpieszczać ich tak, że z przejedzenia nie będą mogli wstać od stołu. 

Gotowanie traktuję jak swego rodzaju terapię. Kiedy staję w kuchni, zaczynam kroić, siekać, mieszać, przyprawiać - zatapiam się w tym absolutnie i... po prostu odpoczywam. Szczególnie psychicznie. Nawet jak dzieciaki biegają po domu, kłócą się, psocą... Mimo, że owszem, wkurza mnie to niemiłosiernie jak muszę przerywać to, co robię i ich uspokajać, gdy gotuję mam w sobie więcej cierpliwości i opanowania. Taka magia, która zawsze na mnie bardzo pozytywnie działa.

No! To był trochę przydługawy wstęp do zakomunikowania Wam, że wprowadzam do mojego bloga cykl z przepisami. Na pierwszy ogień idą sałatki, które po prostu kocham! A w sumie ja i mój P. Sałatki pojawiają się na naszym stole co najmniej trzy razy w tygodniu i przybierają różne formy. Kiedyś dostałam nawet zadanie od mojego męża, żeby codziennie przez tydzień robić na kolację sałatkę. A jako, że ja jestem kulinarnie bardzo ambitna, to każdego dnia na stole pojawiała się inna wersja.

Dla mnie właśnie sałatki są sposobem utrzymania smukłej sylwetki. Staram się żeby były one pożywne, ale zdrowe i naturalne. Polecam je również na obiad. Dużym talerzem sałaty z dodatkiem pieczywa można się naprawdę solidnie najeść, a nie ma się potem uczucia ciężkości i ospałości, które paraliżuje nas przez resztę dnia.

A oto moja pierwsza propozycja dla Was:

Czerwona sałata z gorgonzolą i winogronami

  • około 150 gram winogron bez pestek (żeby pozbyć się goryczki)
  • około 150 gram sałaty. W Szwajcarii ta, którą kupuję nazywa się roter Kopfsalat i wygląda tak:

Niestety nie wiem czy jest ona dostępna również w Polsce. Jeśli nie to może być też zwykła sałata masłowa albo dębolistna.
  • garść orzechów włoskich lub pekan (może też być pół na pół)
  • 125 gram sera z niebieską pleśnią typu Lazur albo Gorgonzola

Dressing:
  • 4 łyżki oliwy z oliwek
  • 2 łyżki octu winnego z białego wina
  • 2 łyżki musztardy (niezbyt ostrej)
  • 1 łyżka syropu klonowego (lub ewentualnie 1 łyżeczka płynnego miodu)
Przepis jest na dużą miskę sałaty, którą oczywiście można rozdzielić na kilka osób. My zjadamy ją we dwoje. Wtedy rozrywam liście sałaty na mniejsze części. Rozkładam na dwa głębokie talerze. Umyte i przekrojone wzdłuż na pół winogrona rozkładam na sałacie. Następnie to samo robię z pokrojonym w kosteczkę (1x1cm) serem. Na koniec posypuję rozdrobnionymi w rękach orzechami. 
Wszystkie składniki dressingu najlepiej umieścić w małym słoiczku. Zamknąć go szczelnie i wstrząsać tak długo aż powstanie gładki sos. Polać nim sałatkę i gotowe! 

Oczywiście aby sałatka smakowała jeszcze lepiej, zachęcam do popicia jej kieliszkiem wina. Najlepiej jakieś wytrawne czerwone, ale białe wytrawne też się nada.

Smacznego :-)






Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...